W poszukiwaniu tożsamości. Józef Krzak: gawędziarz i zabawkarz ze Śleszowic

Od malowniczej doliny Skawy, w której przepięknie rozlewa się Jezioro Mucharskie, droga pnie się cały czas w górę.

Pośród serpentyn, zbliżając się do Śleszowic na spotkanie z panem Józefem Krzakiem, gawędziarzem i stolarzem, mijamy mnóstwo szyldów, reklamujących wyroby z drewna: sanki, zabawki, huśtawki. Ale to nie ogromne, rzucające się w oczy, kolorowe bannery i tablice, których zbyt wiele w Małopolsce i szpecą krajobraz – to stare, wypłowiałe, skromne tabliczki, umieszczone tu z pewnością lata temu, skoro słońce i deszcze tak mocno odebrały im blask.

 

Nie inaczej jest w przypadku szyldu, witającego nas w obejściu pana Józefa. „Stol-hand – wyroby z drewna” – niewielki napis nie wyróżnia się w scenerii zwyczajnego obejścia; ot, budynek gospodarczy i piętrowy dom – a pośrodku zwyczajnych rozmiarów podwórko. Pan Józef energicznym krokiem wychodzi ze stodoły, aby nas powitać. Bez podania rąk i w obowiązkowych maseczkach uśmiechamy się do siebie oczami. Za chwilę jesteśmy już prowadzeni do środka, na razie do części nieoficjalnej – do warsztatu czy pracowni.

 

Józef Krzak

 

Pan Józef wszystko starannie przygotował na nasz przyjazd. W środowej części budynku ustawił całe mnóstwo drewnianych zabawek – jego rzemieślniczych wyrobów. Są kolorowe, różnorodne, przyciągają wzrok, każąc oczom przebiegać od taczek do kogucików i ptaszków, od drewnianych pociągów do zdobionych kołysek i wózków, a przede wszystkim – pośród koników na biegunach. Przez tę obfitość początkowo trudno mi się skupić na historii pana Józefa, który z werwą rozpoczyna swoją opowieść.

 

Pan Józef Krzak urodził i wychował się w Krzeszowie w rodzinie o stolarskich tradycjach. Rodzinny przekaz, podawany z pokolenia na pokolenie głosi, że w 1830 roku pierwszy funkcjonujący w rodzinnej pamięci Krzak przybył do Krzeszowa z pobliskiego Ślemienia. Człowiek ten miał zajmować się różnego rodzaju rzemiosłem drzewnym – bednarstwem, kołodziejstwem, czy wytwórstwem szeroko rozumianych artykułów gospodarstwa domowego. Produktem ubocznym jego działalności były bujane koniki. Potem profesję przejąć miał pradziadek pana Józefa, następnie dziadek, brat dziadka, w końcu jego ojciec. Tę rodzinną historię pan Józef pokrótce spisał, by uchronić ją od ewentualnego zapomnienia, zakładając w ten sposób rodzinne archiwum.

 

Było już po wojnie, a Polska funkcjonowała w ramach socjalistycznego ustroju, gdy przyszła kolej na pana Józefa. Jako młody chłopak garnął się do warsztatu ojca – próbował z narzędziami, ciął deski, strugał, kombinował. Pomagał kolegom ze szkoły przygotowywać drewniane wyroby na lekcje techniki: miotły, łyżki, karmniki dla ptaków, deski do krojenia. Ojciec jednak nie był zachwycony – odradzał młodemu zabawkarstwo; namawiał go do zajęcia się czymś bardziej nowoczesnym i na czasie. Mówił: „to jest taka robota dziadów. Na tym interesu nie zrobisz.”

 

Pan Józef wykształcił się więc na mechanika samochodowego. Potem osiadł na Śląsku. Ojciec musiał jednak tęsknić za synem, skoro namówił go do powrotu w rodzinne strony – pod pretekstem otwarcia tu zakładu mechaniki samochodowej. Na razie pan Józef zaczął jednak pracę w warsztacie rodzica. I nie minął miesiąc – gdy zrozumiał, że stolarstwo to jednak jego powołanie. Gdy po jakimś czasie przeprowadził się do Śleszowic, w nowym miejscu zbudował dom i warsztat. Tu mieszka do dziś, pielęgnując rzemieślniczą tradycję swoich przodków.

 

Zabawki

 

Oficjalnie, działalność gospodarczą z ojcem prowadzili od 1982 roku. Z początku zajmowali się produkcją różnego rodzaju sprzętu ogrodniczego, trzonów do łopat lub grabi, czy drabin. Od 91 roku pan Józef zaczął produkować sanki, co stało się, jak to określa, jego „koronną produkcją”. Sprzedawały się „w marketach”, ale także udawało się znaleźć dla nich zbyt za granicą – głównie na Litwę i Łotwę, także do Słowacji. Pan Józef określa, że na drewniane sanki jest rynek bardzo chłonny. Choć były zawahania – gdy pojawiły się na rynku sanki plastikowe i metalowe – ale nigdy nie wyparły tych drewnianych.

 

Pewnego dnia do warsztatu pana Józefa przyszła wycieczka szkolna, aby zobaczyć pracę stolarza. Wytwórca opowiadał dzieciom o lokalnych tradycjach zabawkarskich – bo przecież w źródłach etnograficznych znaleźć można poświadczenia już z drugiej poł. XIX w. o popularności zabawkarskiej profesji tego regionu. Wtedy jeden z chłopców miał zacząć dopytywać pana Józefa:

 

A dlaczego pan nie robi takich zabawek? Żebyśmy się mogli pobawić?

 

Zasiał tym samym ziarno, które wykiełkowało z czasem w sercu stolarza decyzją, żeby spróbować swoich sił w tym rzemiośle – szerzej, niż tylko tworząc sanki. Pomimo, że wciąż pamiętał słowa świętej pamięci ojca – o „robocie dziadów”.

 

Zaczął od koników bujanych i taczek. Następnie próbował z innymi wzorami: wykonywał (bądź wciąż wykonuje): bryczki; kołyski; klepoki – ptaki na kółkach, które, gdy je wprawić w ruch, klaszczą skrzydłami – stąd nazwa; konie na kiju; grzechotki; ptaki i inne zwierzęta na kółkach; a nawet samochody, pociągi, śmigłowce i samoloty.

 

„Konik Krzakowski”

 

Ale prawdziwą perłą wytwórczości tego rzemieślnika są pierwsze spośród zabawkarskich wytworów –  bujane koniki. To je pan Józef pokochał najbardziej. Wzór konika opatentował w urzędzie i teraz, choć od jakiegoś czasu pracuje sam (z dorywczą pomocą jednego pracownika), wytwarza ich tysiąc na sezon. Jak mówi, odtworzył je z bardziej starodawnych, „typowych dla regionu”. Jednak żeby „wejść z nimi na rynek”, konieczne było dokonanie pewnych modyfikacji do oryginalnego wzoru – tak, aby zabawka spełniała wymogi bezpieczeństwa. Przede wszystkim rzecz w tym, by krawędzie (bieguny, siedzisko) były oszlifowane; a głowa winna być zaokrąglona. Dopiero wtedy można było uruchomić większą produkcję i postarać się o zbyt dla takiego wytworu. Podobnie jak sanki, poza polskimi nabywcami, udaje się wyeksportować koniki (pan Józef wspominał o Belgii i Niemczech; ja w archiwum portalu amazon.com natrafiłem na nabywców z Włoch, Holandii, czy Wielkiej Brytanii). Oryginalny design posłużył do nietypowego zamówienia – pewna pani zamówiła u pana Józefa całą serię rozmaitych przedmiotów, opartych o styl koników pana Józefa – powstał wieszak, wózek wiklinowy i inne elementy.

 

Spośród innych zabawek tylko jego konik (niech pozwolę sobie go nazwać – „Konik Krzakowski”) był wykonywany „dla interesu”. Pozostałe wytwory traktował raczej jako hobby, lub powstawały na konkursy. O tym, jak trudno w nich zaistnieć, przekonywał pan Józef podając liczby – w takich zabawkarskich zawodach, za sprawą popularności tego rzemiosła w regionie, startuje nieraz kilkudziesięciu uczestników. Spytałem więc pana Józefa skąd taka popularność zabawkarstwa w okolicach. Opowiedział ciekawą, quasi-legendarną historię: otóż kiedyś pewien chłopiec został oddany na służbę do pustelnika z okolic Kalwarii Zebrzydowskiej. Eremita był rzeźbiarzem, a podrostek pomagał mu w jego zajęciu. Po kilku latach posługi w prezencie od opiekuna otrzymał album o ptakach. Gdy wrócił do domu, zaczął strugać ptaki z albumu w drewnie, wykorzystując poznane na służbie umiejętności. Jego ojciec, nie wiedząc co robić z wytworami nowej pasji syna, postanowił zacząć je sprzedawać. A że towar „szedł”, podłapali to sąsiedzi. W końcu materiału, czyli drewna, w okolicznych górach nie brakowało, a i narzędzi – dłut, czy małych piłek – także było pod dostatkiem. W ten sposób zabawkarstwo zaczęło zataczać coraz szersze kręgi w okolicy, by w końcu zdominować lokalne rzemiosło.

 


W pracowni

 

Po prezentacji zabawek z regionu, pan Józef ubiera się w roboczą kurtkę, zakłada czapkę z daszkiem i prowadzi nas do swojej pracowni w lewej części budynku, aby pokazać nam powstawanie „Konika Krzakowskiego”. W rozległym pomieszczeniu drewniany kurz wisi w powietrzu, poprzetykany blaskiem zimnego, zimowego słońca. Pachnie drewnem i smarem. Po cichu brzęczy niewielkie radio, które wytwórca po chwili wyłącza, by „nie przeszkadzało” – a mnie przez myśl przebiega: by nie zaburzało doniosłości momentu. Bo pomimo banalności codziennego trudu pana Józefa w jego oczach dostrzegam pasję, gdy tylko zabiera się do roboty.

 

Z prawdziwym namaszczeniem wyrysowuje ołówkiem kształt siedziska na doskonałej desce. „To musi być drewno pierwszej klasy”, mówi jakby do siebie, „bez sęków, zagięć, bez wybrzuszeń”. Potem czas na końską głowę – wprawne palce zaznaczają linię cięcia. „Ja jestem słaby stolarz, bo mam wszystkie palce”, żartuje pan Józef, zasiadając do pilarki taśmowej. Z imponującą sprawnością wycina potrzebne elementy, a huk maszyny zagłusza to, co mówi w międzyczasie i na nic zdają się dwa włączone dyktafony, którymi – na wszelki wypadek – operuję. Chmura drzewnego pyłu gęstnieje.

 

Przy użyciu stacjonarnej wiertarki przewierca głowę konia –  gdzieś pod okiem, gdzieś nad pyskiem – to tam znajdzie się zaraz uchwyt, z lewej krótszy, nieco dłuższy z prawej strony. Podobnie powstają otwory w siedzisku, które posłużą do zamocowania nóg: uchwytów na bieguny. W chwilach, gdy maszyny milczą, my też milczymy, skupieni na pracy: wytwórstwie, fotografii, obserwacji – stuka migawka aparatu, stukają skrawki drewna, wrzucane do przygotowanych na to koszy. Po chwili stuka też młotek – a klej stolarski dodatkowo wzmocni mocowanie. Potem jeszcze końcowy szlif, wygładzenie krawędzi.

 

Ot, dłuższa chwila wytężonej pracy – bujany koń gotowy. Surowy, z jasnego drewna, trzeba przyznać – piękny. Nie szczędzę zachwytów, jesteśmy z fotografem pod wrażeniem sprawności, dokładności, precyzji; pan Józef macha tylko ręką. To przecież tylko koń.

 

A ja myślę o tym, ile radości ten „tylko koń” może komuś sprawić, jak będzie cieszył oczy swoim surowym i prostym pięknem i nie pytam już o nic. Dajemy się zaprosić do domu. „Tam porozmawiamy.”

 

Tożsamość – poszukiwania

 

Jak przystało na „białą izbę”, salon jest miejscem wyłącznie odświętnym, używanym tylko przy specjalnych okazjach – co widać po wyposażeniu. Pani domu, Marynia, podaje kawę; pan Józef proponuje nalewkę. Ja prowadzę, grzecznie odmawiam, ale fotograf chętnie spróbuje. Panowie wypijają: „zdrowie!” – po czym gospodarz kontynuuje rozpoczętą wcześniej opowieść.

 

Z początku mowa jest znów o zabawkarskich tradycjach regionu. Chodzi o gminę Zembrzyce i przynależne do niej wioski: Tarnawę Górną i Dolną, Śleszowice, czy właśnie Zembrzyce. To rzeczywiście zagłębie produkcji sanek, które wytwarzane są od czasów jeszcze sprzed I Wojny Światowej. Poza tym – wózki, kołyski, konie bujane: ogólnie rzecz biorąc – duże zabawki. Zabawki wytwarzane są również w gminie Maków Podhalański; pobliska Stryszawa słynie z produkcji małych zabawek, szczególnie sławnych drewnianych, barwnie malowanych ptaszków. Wszystko to tak zwany region żywiecko-suski.

 

Od tego tematu łatwo mi zboczyć na wątek, który szczególnie mnie interesuje, a który wstępnie poruszaliśmy już z panem Józefem podczas wcześniejszych rozmów telefonicznych. Oto jest zagadka: z jaką grupą etnograficzną utożsamiają się mieszkańcy znajdujących się na styku różnych regionów etnograficznych Śleszowic?

 

Ten temat wyraźnie emocjonuje pana Józefa, gdyż rzemieślnik ożywia się i opowiada długo o swoich poszukiwaniach lokalnej, tutejszej tożsamości.

 

Zaczęło się w latach dziewięćdziesiątych, nieco przypadkiem. To wtedy przyszło się panu Józefowi spotkać z dr Urszulą Janicką-Krzywdą, nieodżałowaną ludoznawczynią, która poświęciła życie na tytaniczny trud dokumentowania i interpretowania kultury ludowej tej części Polski. Doktor Krzywda (jak zazwyczaj się o niej mawia w tych rejonach), była ważnym etnograficznym autorytetem w sprawach lokalnych, rozdrobnionych tożsamości – stąd pan Józef zwrócił się do niej z prośbą o pomoc: aby zapisać się do Stowarzyszenia Twórców Ludowych, potrzebował jej opinii w tej sprawie – opinii, która poprze jego dążenia. W rozmowie zabawkarz poruszył sprawę planowanej organizacji zespołu ludowego w Śleszowicach. Wtedy pani doktor wypowiedziała kwestię, która już na zawsze namieszała w świadomości pana Józefa:

 

Zanim założycie zespół ludowy, musicie się określić jakimi góralami jesteście.

 

Pan Józef był zbity z tropu. Jak to „jakimi”? Przecież górale, to po prostu górale. A pani Urszula spokojnie tłumaczyła: otóż nie. Górale to grupa wielce zróżnicowana. Są górale podhalańscy, babiogórscy, gorczańscy, pienińscy i inni jeszcze… A że sama nie była pewna do jakiej góralskiej tożsamości winno się przypisać Śleszowiczan, obiecała „zbadać sprawę” i odezwać się za jakiś czas.

 

Nie minęło dwa tygodnie, jak zadzwoniła do pana Józefa aby oznajmić:
Jesteście góralami kliszczackimi.

 

„Świetnie”, odrzekł pan Józef, „dziękuję za wyjaśnienie. Tylko co to właściwie znaczy? I kto to są ci górale kliszczaccy?”. Doktor Krzywda obiecała przygotować „opracowanie” w tej sprawie. Ale nie trafiło ono nigdy w ręce pana Józefa. Trzeba było szukać dalej.

 

Gmina przynależy do Stowarzyszenia Gmin Babiogórskich – to wszystkie gminy, z których widać Babią Górę. Pan Józef z tego wnioskuje: to może jednak Babiogórcy – górale babiogórscy?

 

Ale jednak Urszula Janicka-Krzywda forsowała tezę o góralach kliszczackich. Korzystając z rozkwitu Kół Gospodyń Wiejskich i zespołów regionalnych po 2000 roku, przy okazji różnego rodzaju konkursów, festynów i imprez regionalnych, zaczęła „uczyć nas kultury górali kliszczackich”. Jak się „powinno”, co jest „poprawne”, a nie zapożyczone z sąsiednich regionów, co to znaczy kultura ludowa „czysta” – niemodyfikowana.

 

Ponad dekadę później, po 2010 roku, między innymi w Zembrzycach i okolicy zorganizowane zostały duże badania etnograficzne z udziałem etnografów i studentów. Ich owocem jest wydane w 2015 roku przez PTTK opracowanie pod redakcją Katarzyny Ceklarz i Justyny Masłowiec pod nazwą „Kultura Ludowa Górali Kliszczackich”. Pan Józef poszukując odpowiedzi na nurtujące go tożsamościowe trudności udał się na spotkanie promocyjne do Skomielnej Czarnej. Tam miał okazję porozmawiać z jedną z redaktorek tomu (nie pamięta, którą konkretnie). Zwrócił rozmówczyni uwagę, że w opracowaniu o Kliszczakach nie ma mowy o gminie Zembrzyce. Tak, potwierdziła etnografka, na tym terenie nie stwierdziliśmy obecności górali kliszczackich; trudno wręcz twierdzić o góralach w ogóle na tym terenie. Pan Józef wypalił wobec tego prosto z mostu:

 

To kim my, u licha, jesteśmy?

 

Niestety, odpowiedź nie była satysfakcjonująca:

 

To musicie już sami określić.

 

Pan Józef drążył więc dalej. Tym bardziej, że Związek Podhalan zaproponował mu organizację w Śleszowicach oddziału; ale znów pojawił się ten sam problem – jak mówi pan Józef:

 

Co ja ludziom powiem? Że są kim? Że są góralami? Jakimi? A może nie są góralami?

 

Pani dr Stanisława Trebunia-Staszel, wykładowczyni etnologii z Uniwersytetu Jagiellońskiego, zobowiązała się zająć się tą sprawą. Zorganizowała badania terenowe z udziałem studentów. Zebrany przez nich materiał ma być częścią monumentalnego opracowania kultury ludowej Górali, organizowanego przez Małopolskie Centrum Kultury „Sokół” z Nowego Sącza. Pierwotnie zakończenie zbierania materiałów na terenie całej góralszczyzny (i nie tylko) planowano na 2022 rok; pan Józef jednak podejrzewa, że pandemia utrudniła sprawę. Poza tym po zebraniu materiałów konieczne jest jeszcze ich opracowanie i wydanie… co zapewne zajmie kolejnych parę lat. I odpowiedź na to „kim są” śleszowiczanie – znów się oddala.

 

Nie tylko panem Józefem targają podobne wątpliwości. W gminie dyskusja na ten temat trwa od lat. Pan wójt (Łukasz Palarski) koncypuje, że skoro Zembrzyce (a więc także i Śleszowice) leżą na styku kilku kultur – od zachodu granicząc z Żywiecczyzną (górale żywieccy), od południa z Podbabiogórzem (babiogórcy), a od wschodu z regionem kliszczackim – to, dorzuciwszy do tego kulturę żydowską, bardzo licznie przed wojną reprezentowaną na tych terenach, winno się mówić o „regionie czterech kultur”. Pan Józef uważa – tak, to może być pewne rozwiązanie.

 

Ale są jeszcze inne wątki. Na przykład wątek krakowski. Pan Józef przypomina, że zarówno przed II Wojną, jak i tuż po niej, wielu mieszkańców gminy wyjeżdżało do Krakowa „na służbę” – a stamtąd przywożono krakowskie stroje; krakowska estetyka i stylistyka bardzo przypadła tutejszym mieszkańcom do gustu. Skoro więc tak, również i te elementy trzeba by brać pod uwagę.

 

Inny jeszcze pomysł na rozwiązanie sprawy, jak tłumaczy wytwórca, mają członkinie bardzo prężnie działającego KGW z Zembrzyc. Panie postanowiły reprezentować swoją własną kulturę, kulturę Zembrzyc – nie oglądając się na inne przynależności regionalne. Z kolei kobiety ze stowarzyszenia „Nasza Wieś Śleszowice” – odpowiednika tutejszego KGW – uszyły dla siebie stroje na wzór tych babiogórskich. Wnioskowały: skoro Kliszczakami nie są, a powiat należy do Stowarzyszenia Gmin Babiogórskich oraz do Lokalnej Grupy Działania „Podbabiogórze” – to „niech tak będzie”. W innej pobliskiej wsi, czyli w Marcówce, sprawdzają się stroje kliszczackie; zaś panie z Tarnawy operują strojami „nijakimi, stylizowanymi” – łączącymi w sobie elementy różnych styli i folkloryzmów. Podobnie, jak kobiety z Makowa Podhalańskiego, które zaadoptowały typowo zakopiański dziewięćsił.

 

Na koniec wytwórca podsumowuje:

Na tym mi zależy – żeby ściągnąć jakiegoś etnologa, żeby nam pomógł się określić. Żeby to opisał, opublikował. Za swojego życia chciałbym [to] do porządku doprowadzić.

 

Gawęda

 

Zmieniamy temat. Chciałbym, aby pan Józef opowiedział o swojej drugiej, po zabawkarstwie, pasji, jaką jest gawędziarstwo.

 

Wszystko zaczęło się od tego, że kiedyś, w Krakowie, spotkał ludzi z Podhala. Zaszokowało go, że byli to ludzie wykształceni, na poziomie – a mówili gwarą. Mówimy bowiem o czasach, gdy gwara była kompromitowana i wyśmiewana; a lud wiejski wielu obszarów Polski próbował się jej wyzbyć i nauczyć języka ogólnopolskiego, literackiego. Skoro więc  oni gwary się nie wstydzą, to dlaczego ja mam nie mówić? Zaczął od pisania w gwarze – wierszy, opowieści – choć rodzina komentowała, że zwariował, cofa się do tyłu, zamiast się rozwijać. To go jednak nie powstrzymywało. A skoro teksty zostały spisane, trzeba by je gdzieś zaprezentować. Wtedy pan Józef zaczął brać udział w konkursach gawędziarskich.

 

Jego gawędy dotyczą życia prostych ludzi na wsi – opowiadają o codziennej pracy, o przyrodzie, o obyczajach. Z czasem zaczął je coraz częściej prezentować na scenie: na różnych festynach, czy spotkaniach folklorystycznych. Brakuje mu jedynie tego, żeby jego teksty zostały wydane – i w ten sposób zabezpieczone dla potomnych, bo to mu się jeszcze nie udało.

 

Na potrzeby konkursów zaczął stopniowo kompletować strój – zdecydował się na kliszczacki. Stroje regionalne są bardzo kosztowne, dlatego dla pana Józefa był to długotrwały proces; przeznaczał na to głównie wygrane z konkursów. Ale w końcu ma ubiór prawie kompletny. Do tego, na wszelki wypadek, uszył też spodnie babiogórskie – aby się nie odróżniać od pań z jego wsi.

 

Pan Józef wychodzi i wkrótce możemy go zobaczyć w tym pięknym, kompletnym stroju. Następnie przenosimy się do altany z tyłu obejścia, gdzie pomimo szczypiącego mrozu, pan Józef rozgrzewa nas swoją gawędą, której nagranie prezentujemy poniżej.

 

 

Na pożegnanie pan Józef raz jeszcze odniósł się do jego tożsamościowych poszukiwań. Pytał: a może pan, jako etnograf, pomoże? Może uda się coś zorganizować?

 

Apeluję z tego miejsca do kolegów i koleżanek etnografów – pomóżmy. Ale w wyważony sposób: nie informujmy śleszowiczan „kim, u licha są”. Nie zostawmy ich również samym sobie, doradźmy, bo widać, że takiej porady potrzebują. Potrzebne jest tu wyczucie i zdrowy rozsądek – słowem: złoty środek.

 

Spotkaliśmy się, aby poznać twórczość, wytwórczość i działalność pana Józefa. A dotknęliśmy czegoś znacznie bardziej doniosłego. Sprawa jest szersza – myślę o innych miejscach w Polsce, których mieszkańcy mają podobne rozterki. Bo czyż nie jest tak w przypadku na przykład północnych brzegów Jeziora Czorsztyńskiego – terenu pozostającego na pograniczu Podhala, Gorców i Pienin?

 

 

I niech niektórzy socjotechnicy wymądrzają się o świecie bez tożsamości, czemu nie? Ich prawo. Ale wbrew takim tezom przykład pana Józefa pokazuje, że tożsamość (czy regionalna, czy narodowa, a może nowoplemienna lub subkulturowa – czy jakakolwiek jeszcze inna) jest potrzebna mieszkańcom Ziemi jak tlen. Może szczególnie w XXI wieku. A dla niektórych, w tym dla pana Józefa, sprawa zakrawa o „dzieło życia”. Przypomnę:
Za życia chciałbym to do porządku doprowadzić.

 

 

Tekst: Jan Barański
Fotografie, realizacja audiowizualna: Stan Barański
Red. A.S.

 

Podstrony

Powiązane aktualności

2023 © Copyright Narodowy Instytut Kultury i Dziedzictwa Wsi
Created by Openform