Artystą się nie jest. Artystą się bywa. Rzecz o wspieraniu sztuki ludowej z różnych perspektyw

Historia życia pana Franciszka Palki, wszechstronnego artysty i działacza społecznego pokazuje dwa aspekty tego samego zjawiska – wspierania twórczości ludowej. W trakcie swojego życia wsparcia zarówno udzielał, jak i był jego adresatem. Jego bogata biografia przynosi nie tylko imponujący dorobek materialny, ale – co równie ważne – głębię oryginalnych myśli o życiu, ludziach i sztuce.

***
Z twórczością pana Franciszka zetknąłem się po raz pierwszy na terenie Bartnika Sądeckiego. Twyjątkowy obiekt muzealno-edukacyjny, zaprojektowany i zbudowany w Stróżach (powiat nowosądecki) z inicjatywy państwa Anny i Janusza Kasztelewiczów. Wokół dużego i nowoczesnego zakładu pasiecznego zorganizowano skansen i muzeum pszczelarstwa. Funkcjonuje tu bartnicza biblioteka, organizowane są międzynarodowe konferencje naukowe i zajęcia edukacyjne dla dzieci i młodzieży. Cały kompleks, pośrodku którego wybudowano Bartną Chatę – restaurację, specjalizującą się w tradycyjnych potrawach, przygotowywanych z regionalnych produktów – ozdabiają starannie wykonane kolorowe, drewniane rzeźby autorstwa pana Franciszka, traktujące o bardzo zróżnicowanej tematyce.

 

Artystę odwiedziłem w jego domu w upalną, lipcową niedzielę. Za zdobioną, rzeźbioną bramą znalazłem się w innym świecie – świecie Franciszka Palki. Niewysokie drzewa i krzewy użyczały nam życzliwie cienia, chroniąc nas przed skwarem. Przechadzaliśmy się po niewielkiej, baśniowej krainie, pełnej inspirujących dzieł, rzeźb i przedmiotów, a pan Franciszek opowiadał mi o nich – i o swoim życiu.

 

***
Franciszek Palka urodził się w 1944 roku na Podhalu. Jego ojciec – z zawodu lutnik – zginął wkrótce po jego urodzinach, rozerwany przez niewybuch. Artystę oraz pięcioro rodzeństwa wychowywał więc dziadek i matka. Pan Franciszek brak ojca uważa za kluczowy w swoim dorastaniu. Jak przyznaje, to dziadek, cieśla, starał się przejąć ojcowską rolę. Nauczył go miłości do drewna. Matkę wspomina jako „drobną kobiecinę wołoskiego rumuńskiego pochodzenia”. Chodzi prawdopodobnie o pochodzenie z wołoskiego osadnictwa, które wędrowało przez pasmo Karpat od wieków, osiedlając się również na terenach współczesnej Polski.

 

Szkołę podstawową kończył w Dobrej koło Limanowej. Wkrótce rzeczywistość zaczęła go „rzucać pomiędzy Nowym Targiem, Dobrą, a Krakowem”. Powodem tego były trudności ekonomiczne rodziny. Znaczną część swojego dorastania spędził na krakowskim Kazimierzu, gdzie mieszkał przy ulicy Dajwór u ciotek. Był to czas, gdy, jak sam przyznaje, stał się „człowiekiem i wsi, i miasta”. Ta socjologiczna synkretyczność wydaje się kluczowa do zrozumienia jego postaci.

 

Kraków stał się i na zawsze pozostał bliski mojemu sercu” – przyznaje artysta. Podkreśla, że między innymi za sprawą życiowych perturbacji, które zawiodły go pod Wawel, zainteresował się studiami na Uniwersytecie Jagiellońskim. Ukończył studia pedagogiczne, uzyskując tytuł magistra andragoga – pedagoga dorosłych. Po studiach pan Franciszek przeniósł się do Nowego Sącza. Stało się tak, bo, jak dowcipnie puentuje, „nastąpił taki element życia mężczyzny, że się ożeniłem”.

 

„Teatrowi życie oddałem”

 

Artysta poszukiwał swojej drogi twórczej. Próbował sił w różnych dziedzinach: malarstwie na szkle, skórnictwie, czy meblarstwie. Z czasem jednak jego wiodące zainteresowania zaczęły się precyzować – aż poświęcił się bez reszty teatrowi (scenografia, lalkarstwo) oraz rzeźbie w drewnie. Jak przyznaje, to „teatr pochłonął” go „absolutnie”.

 

Odkąd pamięta przejawia skłonności do gry aktorskiej. Jako dziecko miał, jak to określa, „<> – cieszyło mnie po prostu wygłupianie się”. To tu upatruje źródeł swojej pasji teatralnej, którą wkrótce miał zacząć intensywnie rozwijać, pracując choćby w teatrze lalkowym „Bacówka” w Nowym Targu, czy Teatrze Robotniczym w Nowym Sączu. Przyznaje, że w teatrach amatorskich poznał wspaniałych ludzi, którzy „włożyli w to całą swoją siłę, całą wiarę w nie całkiem sprawne ręce”. Dla pana Franciszka teatr to wielowymiarowa przestrzeń do samorealizacji, czy wręcz – samostanowienia. Dla wielu poznanych przez niego osób stanowił odskocznię, przestrzeń do opowiedzenia siebie na nowo, a dla niego – pole do pracy adragogicznej.

 

Twórca szczególnie pokochał teatr lalkowy, który określa mianem „wspaniałego oręża w dziedzinie wychowania”.

 

Dziecko zaczyna się utożsamiać z lalką, ma przyjaciela, nareszcie! Jak widziałem, jak dziecko złapało lalkę, do dziś mam przed oczami. To nie była lalka do zabawy – to była część jego. To było To.

 

Lalka umożliwia budowę tożsamości, przyjęcie nowej. Dla rozwoju dziecka to szczególnie ważne, zdaniem pana Franciszka, gdyż taka nauka jest kluczowa do dalszego rozwoju. Z resztą, jak mówi, nie chodzi tylko o dzieci: „wszyscy lgną do lalek”. Choćby dlatego, że lalka świetnie się sprawdza jako narzędzie do wypowiadania niewygodnych myśli. Jak na przykład wtedy, gdy przy użyciu teatru wraz z innymi artystami w trakcie przedstawień krytykowali ustrój komunistyczny. „Lalka to medium, lalka pośredniczy”, tłumaczy. „To nie ja krytykuję, to przecież lalka”. A myśl przecież zostaje; ziarno wątpliwości zostało zasiane.

 

Lalkarstwo pozwala panu Franciszkowi łączyć jego dwie największe pasje – teatr i rzeźbę. Kolejną umożliwiającą to formą jest maska – na temat której, jak przyznaje pan Franciszek, ma obsesję. Jak mówi, w pierwszym odbiorze człowieka „nie liczy się reszta ciała. Liczy się przede wszystkim wzrok, usta, twarz”. „Większość ludzi, z którymi miałem do czynienia, miało maskę”, przyznaje gorzko. Zdaniem pana Franciszka żyjemy w czasach hipokryzji, a „maski mają szczególnie ci, którzy mają najwięcej do powiedzenia”. Lecz są jeszcze tacy, którzy „mają twarz, nie maskę” – to, jak uważa artysta, „lud prosty, szczery, niezakłamany”.

 

Przy czym twórca przyznaje, że maski są nieodzownym elementem naszego funkcjonowania w świecie. Mówi: „macierzyństwo, ojcostwo, różne inne dziadostwo: wszystko ma maskę swoją”. I choć masek nie lubi, sam ich uczył, jako pedagog ludzi dorosłych: „chcąc im pomóc, to musiałem powiedzieć: <<zrób tak i tak>>. Trzeba czasem, niestety, poudawać”.

 

Pomoc udzielona

 

Druga główna dziedzina działalności pana Franciszka to rzeźba w drewnie. Na jego talencie poznano się w trakcie pierwszego z kilku Konkursów Rzeźby Karpackiej, organizowanych podówczas przez etnografa Antoniego Kroha. Po otrzymaniu 1. nagrody został zaproszony do Paszyna w celu wykonania cyklu prac, dekorujących tamtejszy kościół: między innymi drogę krzyżową. Wtedy po raz pierwszy zetknął się z problemem Paszyna.

 

Znaczna część społeczności zamieszkującej tę wieś (powiat nowosądecki) znajdowała się na uboczu głównego społecznego nurtu. Pan Franciszek wspomina, że w Paszynie zastał „społeczeństwo zalkoholizowane, z wadami psychicznymi i fizycznymi”. Uważa wręcz, że „ta miejscowość była skazana na zagładę socjologiczną. Wszyscy się odwracali, mówili: a, wy dziady paszyńskie”.

 

Ksiądz Edward Nitka, wikariusz ówcześnie posługujący w Paszynie, próbował na różne sposoby aktywizować tych biednych ludzi. Chciał nakłonić ich do plecionkarstwa, ale, jak z przykrością zauważył pan Franciszek, „ci ludzie nie umieli nic poza drinkowaniem. […] cała masa ludzi takich, jak wiatraki”. Artysta wspomina księdza (zm. W 1981 r.) ze szczerym rozrzewnieniem, jako człowieka „dobrego, bardzo światłego, z niesamowitą intuicją”. To był jego „autentyczny przyjaciel”. Nie tylko jego, to był „przyjaciel ludzi”. I wtedy, poprzez splot sprzyjających okoliczności, rzeźba głuchoniemego Wojtka Oleksego znalazła się na tym samym konkursie, na którym nagrodę otrzymał również pan Franciszek. Dzieło Oleksego artysta wspomina tak:

 

Rzeźba zyskała aplauz absolutny wobec etnograficznej komisji. Patrzyli z otwartymi gębami. Bo to było to, to było To.

 

Dzięki sukcesowi „paszyńskiego dziada” w końcu udało się w tej społeczności zasiać pasję – pasję rzeźbiarską. Pan Franciszek zaprzyjaźnił się z księdzem Edwardem i ten wkrótce poprosił artystę o pomoc w sprawie „paszyńskich dziadów”. Zaraził go swoją troską i pasją, a społecznikowskie zacięcie oraz wykształcenie andragogiczne pana Franciszka ostatecznie popchnęły go do zaangażowania w pomoc mieszkańcom Paszyna. Przez 11 lat pomagał opiekować się tą społecznością. Działalność zaowocowała rozwojem lokalnej twórczości. Organizowano konkursy, wyjazdy zagraniczne, wystawy; dużej pomocy udzieliło Muzeum Okręgowe w Nowym Sączu. Przez ten czas zgromadzono 3 tys. eksponatów rzeźby ludowej. Można je oglądać w otwartym staraniami ks. Stanisława Janasa Ośrodkiem Sztuki Ludowej im. Ks. Edwarda Nitki w Paszynie.

 

Pomoc otrzymana

 

Pan Franciszek, oprowadzając mnie po swoim skrawku świata co i rusz wspominał państwa Kasztelewiczów z Sądeckiego Bartnika, a szczególnie pana Janusza, jego „serdecznego przyjaciela”. Przedsiębiorca ten już od dekad wspiera twórczość pana Franciszka, zamawiając u niego kolejne dzieła, które ozdabiają muzeum i skansen pszczelarstwa w Stróżach. Artysta nie kryje tego, że „cały Bartnik – to będzie dzieło mojego życia”. Rzeczywiście, ilość dzieł, zarówno ukończonych i eksponowanych na terenie przedsiębiorstwa, jak i w przygotowaniu (o czym miałem okazję się przekonać osobiście) jest imponująca. Rzeźby, tworzone w porozumieniu z małżeństwem Kasztelewiczów, są bardzo różnorodne – od niewielkich form, po imponujące, kilkumetrowe; zróżnicowana jest także ich tematyka. Święci, czołowe postacie historii pszczelarstwa, motywy zwierzęce, płaskorzeźby, czy nawet formy dowcipne i humorystyczne.

 

Poza twórczością wykonywaną w ramach „dzieła życia” dla Bartnika Sądeckiego, czy związaną z teatrem (lalkarstwo, maski), pan Franciszek wykonuje prace o rozmaitej tematyce. Dużo miejsca w swojej twórczości poświęca historii akcji „Wisła”. Jak sam mówi: „ku czci Łemków, którzy padli ofiarą największemu świństwu, jakie Polska ma na sumieniu”. Zdarza mu się również wykonywać dzieła okazjonalne – np. związane z ważnymi rocznicami, czy wydarzeniami. Tak powstał na przykład fotel, poświęcony Stanisławowi Wyspiańskiemu, zamówiony z okazji setnej rocznicy śmierci wybitego przedstawiciela krakowskiej awangardy.

 

Lubi rzeźbić ptaki. Na przykład sowy. Pokazał mi dwie bardzo podobne, niewielkie rzeźby, które przedstawiały wrony – ptaki, które szczególnie „uwielbia”. „Pan popatrzy. One nie muszą się ruszać, a przecież mówią do siebie”. „Jeśli robi się jedną postać”, dodaje, „to jest ona sama”. Lecz jeśli umieścić dwie obok siebie, z zamysłem, że stanowią całość, natychmiast wchodzą one w dialog. A właściwie: „w świat dialogu”. Można by pomyśleć, że oto w tej chwili właśnie ujawnia się wiara tego twórcy w demiurgiczną siłę. Urzeczywistnia się jego moc stanowienia świata.

 

Lwia część jego dorobku przedstawia tematy sakralne – jak choćby liczne wizerunki świętych. „Ale nie chodzi o to, że wierzącym się jest, lub nie”, pan Franciszek komentował w zamyśleniu; „wierzącym się ewentualnie bywa”. W filozofii pana Franciszka nie istnieje stanowcze rozróżnienie na sacrum i profanum. Gdy rozmawialiśmy później o innych tematach, niejako w formie komentarza dodał:

 

gdy ci z pędzla skapnie farba, i pomyślisz: to jest to! Lub gdy w kawałku drwa gębę dostrzeżesz – to niebo ci zsyła.

 

Ars in crudo – sztuka ziemi

 

To stwierdzenie pan Franciszek powtórzył parokrotnie. Zazwyczaj, gdy wiedziony ciekawością, dopytywałem, co to jego zdaniem – jako artysty, jako znawcy, ale i człowieka ze swoim bagażem doświadczeń jako takiego – znaczy „twórca ludowy”. Jako etnografa interesował mnie szczególnie punkt widzenia na zagadnienie zainteresowanego (z pominięciem akademicznych, sztucznych podziałów w rodzaju „sztuka wysoka/niska” i tym podobnych; w poszukiwaniu u samego „źródła”, czyli twórcy i jego konceptualizacji swojej roli).

 

Gdy rozmawialiśmy o tym wątku, w wypowiedziach twórcy często przewijało się porównanie – do „rzemieślników”. Jak zrozumiałem, tak artysta nazywa przedstawicieli tzw. „sztuki wysokiej”. Zwrócił uwagę na przykry stereotyp: „twórca ludowy to jest ktoś gorszy, a rzemieślnik to jest ktoś lepszy”. Tak przyjęło się, jak uważa, mniemać. Kiedyś przyjęto jakieś zasady, ustalono, co jest „dobre”, a co „nieudane”. Lecz jego zdaniem droga ta wiedzie na manowce. Przecież tak wielu wielkich artystów uważano za takich właśnie: nieuporządkowanych, ułomnych technicznie, czy kompozycyjnie. Źródeł prawdziwej sztuki należy upatrywać nie w technice i kunszcie wykonania, jak przekonywał mnie pan Franciszek, lecz w pomyśle.

 

Akademizm nie wniósł nic nowego do sztuki. Może techniki, to tak. Rzemiosło. Ale trzeba wziąć jedną rzecz pod uwagę: artystą się bywa. A nie jest.

 

A zatem artyzm, w filozofii pana Franciszka, uwidacznia się przede wszystkim w akcie twórczym, w cudownym statu nascendi, chwili powstawania. Tym bardziej jeśli cechą prawdziwej sztuki, jak przekonuje autor, jest jej „autentyzm”, który objawić się może wówczas, gdy artysta „nie wstydzi się, że zrobił coś obłego”; coś niezgodnego z kanonem, niedoskonałego technicznie.

 

Precyzja nie jest ważna. Temat się liczy.
Z jakiego materiału? To nie ma znaczenia. Bo chodzi o pomysł.

 

Nowa rzeczywistość przyniosła twórcom ludowym nowe rozwiązania: narzędzia, technologie, czy materiały. Zdaniem pana Franciszka te zmiany techniczne bez wątpienia wpłyną – i już wpływają – na współczesną sztukę ludową. Spowodowały nową falę „rzemieślnictwa”. Twórcy próbują naśladować dzieła „wspaniałych rzeźbiarzy – Torvaldsena, czy innych”; „zaczyna się kombinacja” – w efekcie często powstaje „miazga, która nie stwarza dramaturgii tego, co się chce wyrazić”. Lecz te wszystkie nowe możliwości należy, jak uważa artysta, rozumieć jako ułatwienie pracy. Podsumowuje, że „to jest po prostu udogodnienie, które ułatwia pracę. A przecież życie ma się tylko jedno”. Z tego rodzaju więc usprawnień wręcz należy korzystać. Lecz, co podkreśla, nie wolno zapomnieć o korzeniach – o tym, że „sztuka jest z ziemi”; wypływa niezapośredniczona przez wieki, style i całą historię sztuki wprost z prostego i szczerego twórczego serca.

 

Tak trudno uchwycić, kim jest twórca ludowy – a co dopiero ludowa sztuka, o sztuce jako takiej nie wspominając. Napisano już setki rozpraw i zapełniono całe biblioteki dziełami wybitnych, którzy łamali sobie głowę nad tymi zagadnieniami. Lecz pan Franciszek wyraził przynajmniej kilka niezwykle ciekawych myśli, które pozwalam sobie zostawić jeszcze w tym miejscu i bez komentarza – do przemyślenia i ewentualnego przyszłego wykorzystania.

 

Najstarszą rzeźbą jest łyżka drewniana. Ona jest cudownym dziełem sztuki absolutnej.
Gdy chłop robił wóz, to chciał by się on wyróżniał. Aby był inny niż sąsiada. To są początki sztuki. Ludzie chcieli tworzyć aurę inności. To [co tworzyli] miało robić wrażenie.
[o rzeźbieniu:] Ludzie zapomnieli co potrzebują. […] zapomnieli, że oni też to potrafią.

 

Rzeźbiarz chciał dać rzeczy osobowość. […] Tak zostałem wychowany. Nawet uchwyt od kosy będzie miał moje cechy. […] To jest namaszczanie przedmiotów.
Wracając do początku rozmowy: twórca ludowy to ten, który nie ma maski. Bo on nie ukrywa swoich braków warsztatowych. Jest szczery.
[w sztuce ludowej:] tam jest zawarta myśl Niesamowita.

 

***

 

Pan Franciszek mówi: „mam dopiero 76 lat. Bo zamierzam jeszcze pożyć, narozrabiać”. Zważywszy na ogrom jego dotychczasowego dorobku – tego materialnego i niematerialnego – można się spodziewać po tym pozostającym w świetnej kondycji i pogodzie ducha artyście kolejnych i kolejnych wspaniałości, które zostawi światu. Zarówno tych w formie rzeczy: dzieł, rzeźb, artefaktów, jak i pochodzących ze świata idei: słów, porad, czy przemyśleń. Sam deklaruje gotowość do dalszej aktywności, gdy dodaje z uśmiechem: „nie mam czasu się zestarzeć”.

 

Mam coraz więcej ochoty do życia im bliżej końca. Cieszy mnie życie, cieszą mnie ludzie

 

***

 

Lecz wracając do meritum: która to pomoc była ważniejsza w biografii pana Franciszka? Ta otrzymana? Czy ta udzielona? I czy jest jakikolwiek sens tę kwestię w ogóle rozstrzygać? Skoro najpiękniejszy jest fakt, że rozstrzygnięcie to nie ma najmniejszego znaczenia.

 

Tekst: Jan Barański
Zdjęcia: Patrycja Koszyk-Barańska

Podstrony

Powiązane aktualności

2023 © Copyright Narodowy Instytut Kultury i Dziedzictwa Wsi
Created by Openform